Life after Beth

Data:

W swoim autorskim debiucie Jeff Baena zaprasza widzów do zaakceptowania reguł pewnego rodzaju gry. Żongluje kliszami gatunkowymi i wyśmiewa dobrze znaną konwencję. W żadnym momencie nie próbuje udawać, że jego film ma służyć czemuś więcej niż czystej rozrywce. Krótko mówiąc spełnia obietnicę daną w tytule.

„Life after Beth” (2014) brzmi jak „life after death, czyli życie po śmierci. Zgon został zamieniony na podobnie brzmiące w języku angielskim kobiece imię. Punktem wyjścia fabuły jest śmierć tytułowej Beth (Aubrey Plaza). Pogrążony w żałobie Zachary (Dane DeHaan) próbuje pogodzić się ze stratą ukochanej. Pomagają mu w tym rodzice denatki, Maury (John C. Reilly) i Geenie (Molly Shannon). Pewnego dnia małżeństwo nie chce otworzyć przed chłopakiem drzwi. Wtedy ten zaczyna coś podejrzewać i w końcu odkrywa, że jego dziewczyna jednak żyje.

Na pozór wszystko z nią w porządku. W miarę rozwoju akcji wraz z Zackiem obserwujemy jej przemianę. Kolekcjonuje błoto, jej skóra wystawiona na słońce nabiera dziwnego koloru, a siła fizyczna wzrosła wielokrotnie. Wspólne spędzanie czasu przypomina obcowanie z dziewczyną przechodzącą permanentne napięcie przedmiesiączkowe. Nie zmienia to faktu, że jesteśmy świadkami pięknego romansu. Zszargana przez Jonathana Levine reputacja zombie, jako istoty potrafiącej kochać w „Wiecznie żywym” (2013) nabiera tu odpowiedniego wymiaru. R (Nicholas Hoult) był nieudolnym żywo-martwym Romeo i bardziej niż śmiech czy strach wzbudzał żałość.

Tytułowa Beth za sprawą fiksacji na punkcie pewnych rzeczy, huśtawki nastrojów czy przesadnych reakcji potrafi rozbawić, a czasami nawet przestraszyć. Konkuruje z Julie (Melinda Clarke) z trzeciej części „Powrotu żywych trupów” (B. Yuzna, 1993) o tytuł miss zombie. Reżyser odpowiednio równoważy horror z komedią. Na początku dominuje groza i zauważamy zabawę kliszami. Ma to na celu zbicie nas z tropu. Bo zamiast doprowadzać do przewidywalnego zakończenia, stanowi przedsmak ostatniego aktu, który jest orgią absurdu, groteski i pełnokrwistego czarnego humoru. Stereotypowe postacie kochającego ojca czy nadopiekuńczej matki zostają tutaj przerysowane do samej granicy dobrego smaku. Wtedy już wiadomo, że mamy do czynienia z właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Twórca odsyła nas do klasyki gatunku. Relacja ojca z córką, wiadomości oglądane w telewizorze, próba wyjaśnienia całego incydentu; nie mogą kojarzyć się z niczym innym niż z „Nocą żywych trupów” (G. A. Romero, 1968). Z pewnością podnosi to poziom filmu. Znajdowanie kolejnych odniesień, autotematyzmu wynagradza niedociągnięcia formy.

Rozdygotana, umieszczona na ramieniu kamera Jaya Huntera na początku przeszkadza. Wręcz odniosłem wrażenie, że twórca nie wierzy w siłę swojego scenariusza, a przede wszystkim w talent aktorów i próbuje podkreślić, co chce nam powiedzieć. Gromadząc na planie taką obsadę, jest to zabieg zupełnie niepotrzebny. Znakomity jak zawsze Dane DeHaan deklasuje całą konkurencję. Dystansuje się do postaci i doskonale wie kiedy może sobie pozwolić na przerysowanie, teatralność, a kiedy zachować jakąś cząstkę realizmu. Aubrey Plaza jako jego partnerka, świeżo przywrócona do życia Beth, radzi sobie bardzo dobrze. Daje popis swoich umiejętności, również mogąc zawiesić swoją postać między realizmem, a groteską. Fani serialu „Parks and Recreation” (G. Daniels, M. Schur, 2009-wciąż) z pewnością ucieszą się, kiedy pod koniec filmu będzie rozmawiała przez telefon z Andym (w serii takie imię nosi mąż jej postaci grany przez Chrisa Pratta). Uwagę jak zwykle przykuwa John C. Reilly, a irytację też jak zwykle wzbudza, przynajmniej u mnie, Anna Kendrick. Tego ostatniego nie jestem w stanie logicznie uzasadnić, gdyż aktorka (tak jak w innych filmach, gdzie wywoływała takie same odczucia) radzi sobie całkiem nieźle.

„Life after Beth” jest więc rozrywką na przyzwoitym poziomie. Ciężko znaleźć tu coś oryginalnego, gdyż podobną historię oraz zabiegi proponowało już „Fido” (A. Currie, 2006), czy „Deadheads” (B. Pierce, D. T. Pierce, 2011). Mimo to fani gatunku nie powinni uznać czasu za zmarnowany, a docenić wyolbrzymienie umiłowanej konwencji i intertekstualną zabawę. Pozostali również nie będą mogli narzekać na nudę. Jeff Baena dba, aby zwroty akcji następowały w odpowiednich momentach, a poziom przemocy i krwi nie przeszkadzał widzom ze słabymi żołądkami. Nawet na twarzy największego ponuraka zagości uśmiech, jeśli tylko przyjmie zaproszenie do gry, pozwoli sobie na krótkie zapomnienie o otaczającym świecie i zachłyśnie oparami absurdu.

Zwiastun: