Arogancka ignorancja

Data:
Ocena recenzenta: 4/10

„Komedie romantyczne nie są prawdziwe, są tym co chcielibyśmy żeby było prawdziwe” mówi jedna z postaci Playing it cool. Justin Reardon z pewnością chciałby, aby widzowie uwierzyli, że jego pełnometrażowy debiut jest głębszy niż w rzeczywistości. Nie ma wiele do powiedzenia, a jednak jest zachwycony swoją błyskotliwością i inteligencją.

Jego protagonista ma ten sam problem. Sprawia wrażenie zapatrzonego w siebie pisarza. Kłamie i często ucieka w świat wyobraźni. Podczas słuchania opowieści przyjaciół niczym J. D. z serialu Scrubs wyobraża sobie siebie w danych sytuacjach. Podobnie jak Woody’ego Allena Humphrey Bogart w Zagraj to jeszcze raz Sam, prześladuje go on sam stylizowany na twardziela z filmów noir. Twierdzi, że nigdy nie kochał. Kiedyś skrzywdziła go kobieta i od tamtej pory jest wybrakowany emocjonalnie. Wszystko ulega zmianie kiedy poznaje Ją. Klisze fabularne podawane są z nieznośną powagą, a kolejne uczucia targające bohaterem stają się coraz mniej zrozumiałe. Raz chce zdobyć kobietę, raz nie chce, potem pije, gada z dziadkiem, dostaje w twarz, etc.

Pozostałe postaci są źle napisane i obronić można je tylko wysuwając naciąganą teorię, że to projekcje umysłu głównego bohatera, albo tak jak wykreowana w jego scenariuszu niecodzienna para, cierpi na rozczepienie osobowości. Reżyser próbuje przedstawiać przyjaciół Narratora jako ekstremalnie tendencyjne sylwetki wyjęte z ikonografii komedii romantycznej, ale poświęca im za mało miejsca. I tak mamy do czynienia z beznadziejnie wierzącym w miłość homoseksualistą zostawiającym w różnych miejscach książkę Gabriela Garcii Márqueza, całkowitego luzaka i z pozoru wojującą feministkę - performerkę wystawiającą w podrzędnych klubach hardcorowe Monologi Waginy. Są oni oczywiście artystami, we własnym mniemaniu wiedzącymi wszystko o miłości. Z tego powodu świat przedstawiony rości sobie więcej pretensji niż rzeczywiście ma czegoś do przekazania.

Reardon z irytującą manierą próbuje rozebrać gatunek na części pierwsze. Nie przeprowadzi jednak takiej rewolucji w komediach romantycznych jak Wes Craven Krzykiem w slasherach. Autotematyzm rzadko zostaje wykorzystany w zabawny sposób. Reżyser kradnie, pożycza od innych twórców, nieraz też parafrazuje, ale jest to sztuka dla sztuki. Nic nie wnosi, a wręcz zaczyna w pewnym momencie odrzucać. Zabawa formą przypomina 500 dni miłości. Nie brakuje tu animacji, kombinacji z chronologią. Do wspomnianego filmu Marca Webba brakuje mu przede wszystkim lekkości w korzystaniu z różnego rodzaju chwytów i łączenia ich w logiczny sposób. Z zabiegów formalnych pochwalić muszę jedno (przynajmniej pozornie) długie ujęcie z bohaterem odwiedzającym imprezy charytatywne w poszukiwaniu kobiety, o której nic nie wie. Przywodzi to na myśl scenę z Notting Hill, kiedy Hugh Grant przechodzi przez targowisko, a na naszych oczach upływa dziewięć miesięcy.

Największą zaletę produkcji odnajduję w chemii pomiędzy głównymi bohaterami. Chris Evans zrzuca kostium Kapitana Ameryki i kreuje kobieciarza, przebierającego w przedstawicielkach płci pięknej. Z Michelle Monagham tworzy wiarygodny duet. Kontrastują ze sobą na poziomie nie tylko scenariusza, ale również gry aktorskiej. Im bardziej on rozpada się emocjonalnie i skutecznie próbuje nie popaść w karykaturę, ona jest bardziej racjonalna i stonowana. Gdyby nie nachalne zbliżenia i powtórzenia pewnych gestów, mające podkreślić „emocjonujące” ujęcia, wypadliby jeszcze lepiej. Niestety ich talent poszedł na marne. Nawet taki potencjał zostaje tutaj wymieszany z błotem. Prócz nich zobaczyć możemy jeszcze między innymi bardziej plastikowego niż zwykle Tophera Grace’a i całkiem dobrze radzącego sobie Luke’a Wilsona. Mnie najbardziej ucieszył epizod Beverly D’Angelo, rozbawiło nazwanie Ashley Tisdale gwiazdą i jej cameo, na które od początku jesteśmy przygotowywani za sprawą dialogów.

Playing it cool z komedii romantycznej z ambicjami przeradza się w ciężką do oglądania patetyczną farsę. Jak zostajemy poinformowani przez jedną z postaci; filmy tego gatunku powinny być śmieszne. Nieznośna tendencyjność i wymądrzanie bohaterów zmienia nawet zabawne gagi w całkowicie żałosne. Justin Reardon nie opowiada o miłości tylko o pisarzach. W tym wydaniu są oni jeszcze gorsi, bardziej aroganccy i nieznośni niż w Do ciebie, Phillipie. Oszukują swoich czytelników bardziej niż reżyser widzów. Może lepiej żeby tacy ludzie więcej nie próbowali zabierać głosu w tematach, o których nie mają pojęcia?

Zwiastun: